sobota, 24 września 2016

Dziewczyński dzień w Malezji

W czwartek zostawiłyśmy z N naszych chłopaków i zrobiłyśmy sobie dziewczyński poranek. Nie było to nasze typowe "tylko we dwie" wyjście, ponieważ tym razem dołączyła do nas nasza przemiła gospodyni Ella z córeczką.

Pojechałyśmy do Kuala Terengganu na lokalny bazar. Chciałam popatrzeć na batiki, a N popróbować jeszcze malezyjskiego jedzenia.

Ella jest nie tylko wspaniałą gospodynią, ale i świetnym przewodnikiem po okolicy. Na początek miała dla nas niespodziankę! W drodze do miasta wstąpiłyśmy do stadniny zobaczyć źrebaka, który urodził się raptem trzy dni wcześniej. N wpadła niemal w euforię!





Po wizycie u źrebaka poszłyśmy popatrzeć również na inne konie. Ella zaproponowała, żebyśmy kupiły na targu marchewkę i wracając wstąpiły jeszcze raz, by konie nakarmić. N oczywiście była zachwycona pomysłem!


Wyjeżdżając ze stadniny, już w samochodzie, spotkałyśmy po drodze znajomego Elli, który pracuje w stadninie. Ku radości N, bez problemu zgodził się zabrać nas na krótką przejażdżkę konną.

N jeździła trochę konno jeszcze w Londynie i wszystko wskazuje na to, że znowu będzie trzeba zapisać ją na lekcje. Była przeszczęśliwa!



Ze stadniny pojechałyśmy już prosto do miasta. Dziewczynki zrobiły się głodne, wobec czego zaczęłyśmy od drugiego śniadania. W BARDZO lokalnych warunkach. Dobrze, że Ella była z nami, bo sama gubię się w takich miejscach całkowicie. Pomijając już fakt, że bez niej pewnie nigdy byśmy na ten targ nie trafiły.

Zjadłyśmy żółty makaron w zupie, makaron z sosem rybnym Laksan Terengganu oraz ryż Nasi Dagang. A N wypiła Mylo (marka tutejszego kakao instant) i dopilnowała, bym zrobiła mu zdjęcie ;-)




Po posiłku przyszedł czas na pamiątki. Miałam nadzieję znaleźć coś lokalnego do naszych pudełek kontynentów, a także popatrzeć na batiki. Niektóre były przepiękne! I dość drogie jednocześnie.





N wybrała sobie czerwoną sukienkę oraz bambusowy gwizdek/fujarkę, a ja ostatecznie kupiłam dla nas do domu bawełniany batik. Nie taki malowany tradycyjną metodą, dzięki czemu dużo tańszy. Sprzedawczyni pokazała nam, jak go wiązać w malezyjski sposób, w wersji dla pań i dla panów.



Następnie przyszła pora na odwiedzenie części żywnościowej. W końcu trzeba było kupić trochę owoców oraz marchewki dla koni! Ella oprowadziła nas po bazarku pokazując różne lokalne przysmaki, jak np. żółwie jajka, Tempoyak (sfermentowany durian, mocno kremowy i oczywiście śmierdzący), cukier palmowy i inne specjały. Miałam również wątpliwą ;-) przyjemność spróbowania surowego nasiona Jering. Paskudztwo nie do opisania, twarde i gorzkie to to, ale podobno dobrze robi na zdrowie.







Z bazarku podjechałyśmy jeszcze do centrum handlowego, już nie tak klimatycznego, ale w którym również spróbowałyśmy lokalnych łakoci. Tym razem były to Kaya Balls, czyli kulki z nadzieniem z mleka kokosowego oraz cukru palmowego, Paratha (rodzaj naleśnika przywędrowany z Indii) z bananem i czekoladą oraz oczywiście lody. Taki słodki akcent na zakończenie dziewczeńskiego poranka.

W drodze powrotnej odwiedziłyśmy jeszcze raz stadninę, gdzie uczyłyśmy się pokonać strach przed zębami koni ;-)



3 komentarze:

  1. Zazdroszczę Wam takich przygód a zwłaszcza tego,że w tak cudowny sposób możecie poznać życie "tubylców" od kuchni, takie prawdziwie. Jednocześnie życzę kolejnych niesamowitych wrażeń:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziekuje za zyczenia! :)

      A taki lokalny przewodnik to naprawde skarb! Zupelnie inaczej czlowiek zwiedza, poznaje, w inne miejsca dociera, innej perspektywy nabiera.

      Usuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...